Mimo tytułu "Latający Holender" film Josa Stellinga nie jest ekranizacją średniowiecznej legendy o statku-widmie, zapowiadającym rychłą śmierć żeglarzom, którym się ukazał, chociaż jest to opowieść o Holendrze, który pragnął latać.
Mamy oto XVI wiek, Niderlandy, i wojnę między popieranymi przez hiszpańskich katolików Flamandami a holenderskimi heretykami. Ale historyczny kontekst pojawia się tu głównie po to, by określić relacje między bohaterami. Holender we Flandrii, a więc obcy wśród wrogów. Dziecko zrodzone z Flamandki i przypadkowego ojca - Holendra - i jego życiowa podróż w poszukiwaniu potwierdzenia własnej tożsamości. Bękart heretyka, złodzieja i cudzołożnika uwierzy w opowieść o ojcu - wielkim żeglarzu i ruszy w dół rzeki, by szukając ojca dotrzeć do morza. Nieświadomy żartu wędrownego aktora, Włocha Campanelli, niegdyś świadka wcale nie bohaterskiej śmierci ojca, syn uczyni z tego sens swojego życia. Oczarowany kuglarskimi sztuczkami starego aktora, uwierzy też, iż można nauczyć się latać, tak jak potrafi to robić i wspaniały ojciec, i ów aktor także. Staje się zresztą, jak to określa sam Campanelli, dziełem fantazji starego komedianta. I tę rolę przyjmuje bez zastrzeżeń. Jego droga do morza i ojczyzny jest tyleż straceńcza, co groteskowa.
Historia młodego Holendra i jego wędrówki opowiedziana została za pomocą epizodycznych scen, przypominających trochę drogę bohaterów średniowiecznych moralitetów. Począwszy od piekła, jakim jest flamandzka farma przybranego ojca, poprzez kolejne doświadczenia w relacjach z napotkanymi po drodze ludźmi, cała podróż jest podążaniem do upragnionego raju, czyli morza i przestrzeni. Pragnienie latania jest tu prostą metaforą potrzeby wolności i samorealizacji, niemożliwych do zrealizowania wśród obcych. (...)
Ale najciekawszy pozostaje sam sposób sfilmowania tej historii. Ogromna oszczędność dialogów, bardzo wolne tempo narracji, asceza koloru. Doznanie czasu i przestrzeni staje się dzięki temu szczególnie intensywne, co w dzisiejszym kinie spotyka się rzadko.
Dorota Anna Wróblewska - KINO 9/1998
Hmm.. jedyny film, ktorego nie obejrzałam w kinie do końca.. nie dało się.. przykro mi, być może to ignorancja a być może przykra konsekwecja tego, ze film po prostu jest słaby..
Hmm.. jedyny film, ktorego nie obejrzałam w kinie do końca.. nie dało się.. przykro mi, być może to ignorancja a być może przykra konsekwecja tego, ze film po prostu jest słaby..