CZYTELNIA
Spis artykułów
Wywiad z reżyserem filmu, Frederikiem Schoenderfferem
- Skąd wziął się pomysł realizacji filmu o środowisku tajnych agentów?
- Zawsze pasjonowały mnie filmy oraz powieści kryminalne. Wszechobecna atmosfera zagrożenia, manipulacje, zdrady, wszystko to składa się na fascynujący materiał filmowy. Tajnym agentom nieustannie grozi śmierć, żyją w ciągłym zawieszeniu, dlatego też tak bardzo fascynują publiczność. Ludzie zazdroszczą im dreszczyku ryzyka podczas akcji, ich zimnej krwi, umiejętności wcielania się w inne postaci. Agenci to postaci tajemnicze - pracują pod fałszywymi nazwiskami, często są na bakier z prawem i muszą stawiać czoła trudnym sytuacjom. Są enigmatyczni, niewiele wiadomo o ich życiu. Dużo się mówi o agentach CIA lub Mossadu, ale już agenci francuskiego wywiadu pozostają w cieniu. Bardzo chciałem pokazać ich świat. Mini-kamery instalowane w telefonach komórkowych, pompki do roweru przerabiane na broń… Historia z pompką do roweru jest zresztą prawdziwa. W latach 70-tych pewien agent wykorzystał tę metodę podczas swojej misji. Kobiety - tajne agentki - rywalizują z mężczyznami. Powierza się im misje o wysokim stopniu ryzyka. Służą często do uwiarygodnienia związku, jak w przypadku pary turystów w moim filmie, ale nie tylko. Filmowa Lisa nie jest Matą Hari, bo w rzeczywistości takie zdarzają się bardzo rzadko. Piękna kobieta, która sypia z wpływowymi ludźmi, żeby wyciągnąć od nich informacje, to najczęściej zwykła dziewczyna na telefon, która następnie składa relację, komu trzeba. Interesowało mnie wprowadzenie do gry profesjonalnej agentki. Kobiety mają tak samo jak mężczyźni potrzebę ryzyka. Agenci prowadzą bardzo intensywne życie. Pewien były agent wyznał mi, że po zakończeniu współpracy potrzebował aż dwóch lat, żeby się pozbierać.
- Jaki jest cel misji powierzonej agentom w pańskim filmie?
- Ekipa tajnych agentów francuskich ma wykonać misję, która rozpoczyna się w Casablance. Ich zadaniem jest zatopienie statku handlarza bronią. Nie znają jednak prawdziwego celu swojej misji, która okazuje się być „przykrywką” dla czegoś o wiele poważniejszego. W rzeczywistości agenci często buntują się przeciwko takim akcjom. Z drugiej strony, ich przełożeni muszą zachowywać pewne sprawy w tajemnicy ze względu na bezpieczeństwo całej operacji. To część gry i agenci muszą być tego świadomi. Mimo wszystko jednak czują się często rozgoryczeni i mają wrażenie, że ktoś nimi manipuluje. W opowieściach szpiegowskich agenci bywają zdrajcami lub kozłami ofiarnymi. W „Scenach zbrodni”, pokazałem gliniarzy, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji, ale dano im szansę wyjścia z tarapatów. W „Tajnych agentach” bohaterowie nie mogą liczyć na niczyją pomoc. To właśnie Georges, agent grany przez Vincenta Cassela, mówi: „Jeśli chcesz postępować zgodnie z regułami, trzeba było iść do policji. Nie ma szczęśliwych szpiegów, wystarczy przeczytać książki Johna Le Carré, żeby to zrozumieć”.
- Czy wywiady USA i Francji rywalizują ze sobą?
- Zdarza się to podczas pewnych akcji, kiedy manipulują informacjami albo wzajemnie się zastraszają. Wątek Amerykanina, który szantażuje agentów francuskich, jest autentyczny. Chciałem pokazać, że pewne tajemnice wcale nie są tajemnicami, szczególnie na najwyższym szczeblu. Widać to na przykładzie postaci granej przez Bruna Todeschiniego.
- Jaka jest więc jego rola?
- To prawdziwy czarny charakter. Jest symbolem władzy politycznej. Agenci myślą, że walczą z handlarzem bronią, uprzedzając Amerykanów, a tymczasem to Bruno nimi wszystkimi steruje. Chciałem wprowadzić do tej historii bohatera, który reprezentowałby władzę w sensie uniwersalnym, bez określania jego sympatii politycznych, ani precyzowania miejsca i czasu akcji. Jakiekolwiek byłoby oblicze władzy, zawsze jest miejsce na podejrzane interesy.
- Pułkownik grany przez André Dussolliera wydaje się być trochę bardziej ludzki… Mówi on nawet, że w wywiadzie za mało myśli się o ludziach.
- To on stworzył tych agentów, dobrze ich zna. Postać grana przez Bruno Todeschiniego zna tylko interesy państwa i, jak w bilardzie, ma tylko określoną liczbę uderzeń.
- Jak pan opisze relację między Lisą a Georgesem?
- Uważałem za ciekawe opowiedzenie historii przyjaźni między kobietą i mężczyzną. Kiedy jedno z nich ma jakiś problem, drugie zrobi wszystko, aby wydobyć partnera z tarapatów. Nie ma mowy o jakimś erotyzmie między nimi, w każdym razie nie jest to widoczne. Romans dwojga francuskich agentów byłby mało wiarygodny. Ci agenci są tak szkoleni, że tego typu sytuacje raczej się nie zdarzają. Georges i Lisa spędzają noc w tym samym hotelu w Maroku i nic się między nimi nie dzieje... Nie chciałem wprowadzać wątku miłosnego tylko po to, żeby urozmaicić akcję filmu. Wręcz przeciwnie, jedną z zasad gatunku jest, aby bohater bronił swojej sprawy w świecie bez reguł. To właśnie przypadek Georgesa. W filmie obserwuję reakcje moich bohaterów przed, podczas i po podjęciu przez nich decyzji. Nie oceniam moralnie ich wyborów. Bardziej interesuje mnie opinia widzów. Postać Moniki staje przed niezwykle trudnym wyborem: zabić, czy nie zabić. Kobieta waha się i to właśnie jej wątpliwości były dla mnie ciekawe do sfilmowania. Chciałem pokazać, że nie można bezkarnie zabijać ludzi. Kiedy Vincent Cassel odbiera turyście ubranie w toalecie, tylko go ogłusza. To zawodowiec, nie pospolity bandyta. Nie chcę moralizować, ale w kinie często zabija się bez powodu.
- W pewnym momencie Lisa jest manipulowana przez własne służby, pada ofiarą szantażu.
- To klasyczne zagranie, opowiadano mi o takich sytuacjach. Trudno jest rozstać się z tym zawodem. Pewien agent Mossadu w swoich pamiętnikach opowiada, że kiedy chciał zakończyć współpracę, odebrano mu wszystkie zarobione przez lata pieniądze i zdeponowano w szwajcarskim banku. Uciekł do Stanów Zjednoczonych z żoną i dzieckiem, które ktoś usiłował porwać sprzed szkoły. Jego brat, żołnierz armii izraelskiej, musiał zadbać o bezpieczeństwo bratanka. Tymczasem agent przez tydzień fotografował z ukrycia dzieci rodzin pracowników ambasady izraelskiej w USA, a potem wręczał im te zdjęcia, mówiąc: „Uważajcie”. Nie zwrócono mu pieniędzy, ale nie miał już więcej kłopotów.
- Zdjęcia w filmie robią wrażenie, a montaż jest bardzo dynamiczny.
- Potrzebowaliśmy zdjęć pasujących klimatem do opowiadanej historii. Nakręciliśmy film w stylu czarnego kryminału, grając cieniami i światłem. W tej kwestii zdałem się na operatora. Kamera musiała być bardzo blisko bohaterów, to oni mnie interesowali. Scenariusz tworzy się głową, a zdjęcia oczami. Trzeba być czujnym, kierować się instynktem i trzymać określony rytm. Nie chciałem, aby film był zbyt długi. Zaproponowałem Bruno Coulaisowi skomponowanie muzyki symfonicznej w starym stylu, to znaczy z wielką orkiestrą, odzwierciedlającą stan ducha bohaterów.
- Film zaczyna się sceną z księżycem za chmurami...
- To metafora świata tajnych agentów.
- Wyścigi samochodowe, sceny walk, wyczyny kaskaderskie są bardzo realistyczne.
- Sceny z udziałem kaskaderów na autostradzie były przygotowywane miesiącami. Skasowaliśmy cztery Peugeoty 607, żeby je zrealizować. Producent nie uważał, że to było zabawne…Kiedy filmujesz rozbijające się samochody, twoim podstawowym zmartwieniem jest bezpieczeństwo aktorów i ekipy. Drżałem, kiedy Vincent Cassel skakał ze spadochronem z pięciu kilometrów, a kamerzysta, który kręcił wszystko lecąc obok, musiał jednocześnie kontrolować swoją pozycję w powietrzu i uważać na kamerę. Towarzystwo ubezpieczeniowe odmówiło wystawienia na tę scenę polisy.
- Dwójka głównych bohaterów skacze z dużej wysokości?
- Tak, Monika skacze razem z Vincentem. Przeżywają podobne doświadczenie. Jako tajni agenci, którzy na co dzień bywają w trudnych sytuacjach, muszą sobie poradzić...
- A jak pan kręcił sceny pod wodą?
- Nakręciliśmy je w tydzień w Saint Mandrier, w ośrodku szkolenia nurków wojskowych. Po raz pierwszy pozwolono na zdjęcia w tej bazie. Realizowaliśmy je korzystając ze specjalistycznego sprzętu do nurkowania, dzięki któremu w wodzie nie widać baniek powietrza. Pływanie z takim sprzętem wymaga specjalnego szkolenia, ponieważ jest bardzo niebezpieczne. Na dużych głębokościach tlen może stać się śmiercionośnym gazem.
- Jak udało się panu namówić Monikę Bellucci i Vincenta Cassela do udziału w tym filmie?
- Producent Eric Névé poradził mi, żebym spotkał się z Moniką - znał ją z pracy na planie „Dobermana”. Spotkaliśmy się niedaleko jej domu, w małej kawiarni. Zostawiłem scenariusz w samochodzie, myśląc sobie, że jeśli mój plan nie wypali, to po prostu się wycofam. Po kilku minutach przy kawie odkryłem cudowną osobę, aktorkę, która zauroczyła mnie swoją chęcią do pracy i zainteresowaniem bohaterką. Powiedziałem jej: „Nie będziemy grać twoją fizycznością, twoim wdziękiem. Obetniemy ci włosy. Nie będzie scen w pięknych sukniach i butach na wysokich obcasach. Czy to ci odpowiada?”. Następnie pobiegłem po scenariusz i poprosiłem Monikę o szybką odpowiedz. Trzy dni później oznajmiła mi, że zagra w moim filmie. Do tej pory żaden aktor nie odpowiedział mi tak szybko. To było rok przed rozpoczęciem zdjęć.
- Jak pan na to zareagował?
- Oszalałem ze szczęścia! Wiedziałem, że to znacznie ułatwi mi pracę i spełnię oczekiwania producentów.
- A aktora, który miał zagrać Georgesa, znalazł pan później?
- Czekałem, aż Vincent Cassel wróci z planu filmu „Blueberry”. Już wcześniej zgodził się przyjąć tę rolę. Mieć Vincenta i Monikę w jednym filmie, to ogromne szczęście! Vincent świetnie nadawał się do tej roli. Jestem pod wrażeniem jego talentu aktorskiego i cenię go jako człowieka szczerego i bezpośredniego. Vincent ma znakomite warunki fizyczne. Do każdego filmu solidnie się przygotowuje, identyfikuje z bohaterem. Dla roli w „Tajnych agentach” rzucił palenie i przytył dziesięć kilo, żeby wyglądać bardziej męsko i dojrzale. Nauczył się skakać ze spadochronem. Zamierzaliśmy pracować bez przerwy i na szczęście aktorzy to zaakceptowali. Nie chcieli schodzić z planu!
- Na planie „Tajnych agentów” spotkał się pan ponownie z André Dussollierem i Charlesem Berlingiem, którzy zagrali w pańskich „Scenach zbrodni”.
- Charles zrobił mi prezent akceptując rolę drugoplanową. Jego obecność była konieczna, żeby udowodnić, że ten film nie opiera się tylko na gwiazdach. Co nie znaczy, że gwiazdy się tu nie pojawiają! Bardzo lubię André. Cztery lata od zakończenia pracy nad „Scenami zbrodni” odnaleźliśmy ten sam język. Rozumiemy się bez słów.
|